czwartek, 29 czerwca 2017

Piękny film dzisiaj oglądałam … #6



 Jakiś czas temu po bardzo długiej przerwie wybrałam się do mojego ulubionego kina. W związku z tym, że chciałam skutecznie oderwać się od codziennej gonitwy z dostępnego repertuaru wybrałam komedię. A co! I faktycznie śmiałam się co nie miara, ale ostatecznie wyszło na to, że to śmiech przez łzy. Słodko-gorzki film „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” w reżyserii Paolo Genovese skłania do wielu refleksji, przy których nasza mina może zrzędnąć.

Pewne małżeństwo zaprasza na kolację swoich starych znajomych. Dwie pary i jednego singla. Początkowo wszystko przebiega zgodnie z planem. Rocco i Eva (tu muszę wspomnieć o świetnej roli Kasi Smutniak) doprawiają potrawy, pojawiają się pierwsi goście, później kolejni i kolejni. Gdy wszyscy są w komplecie zasiadają do stołu i zaczynają zwykłą pogawędkę. Co nowego? Co ciekawego? W pewnym momencie pada propozycja dość ryzykownej zabawy. Otóż polega ona na tym, aby do końca spotkania wszystkie SMS-y czytać na głos, a odbierane rozmowy telefoniczne prowadzić na głośnomówiącym.

Szybko okazało się, że pomysł na urozmaicenie wieczoru nie był zbyt trafiony. Z ust szybko schodziły uśmiechy, a pojawiał się grymas niepewności. W oczach nie mogłam już dostrzec radości, a widziałam strach. Oby nikt do mnie nie napisał! Oby nikt do mnie zadzwonił! Zdawały się krzyczeć oczy.

Film obnażył smutną prawdę. Przede wszystkim obłudę, brak akceptacji siebie, homofobię, zdrady małżeńskie, kłamstwa. Najbardziej przygnębiający wniosek płynący z filmu to stwierdzenie, że nie znamy najbliższych nam ludzi. Tak bardzo możemy się zdziwić. Drugi wniosek dotyczy życia na pokaz. Na zewnątrz przykładne małżeństwo, a tak naprawdę ogromnie nieszczęśliwe.

Przewrotne zakończenie zdaje się pozostawiać nas z pytaniem, czy nie lepiej przymknąć oczy na te wszystkie niewygodne kwestie? Przecież nikt z nas nie jest doskonały.


wtorek, 27 czerwca 2017

Czas na zmiany.



Ostatnie miesiące były dla mnie bardzo trudne. Galopujące zmiany w pracy, za którymi ciężko było nadążyć. Tym bardziej, że nie były to zmiany na lepsze. Wręcz przeciwnie! Najbardziej dołujące dla mnie było to, że niestety absorbowały cały mój czas. Także ten prywatny! Odbiło się to i na moim zdrowiu, i na mojej rodzinie.

W końcu powiedziałam dość! Tak dłużej być nie może. Z szacunku do samej siebie odważyłam się na poważną rozmowę z przełożonym w nadziei na rozstrzygnięcie tej patowej sytuacji. I wiecie co? Warto było! Trzeba walczyć o swoje. Ale zanim przystąpimy do walki trzeba odpowiedzieć sobie na dwa podstawowe pytania: co chcemy osiągnąć i jak chcemy to zrobić?

W moim przypadku to był nadmiar obowiązków. Rozmawiając z moim przełożonym silnie akcentowałam, że chciałabym skupić się wyłącznie na tych zadaniach, z których jestem rozliczana. Nie mogę robić wszystkiego i za wszystkich. Bo zawsze coś będzie niedopilnowane, nie zrobione albo zrobione nienależycie. A o rzetelność i słowność dbam. To moja wizytówka. Wychodzę z założenia, że jak czegoś się podejmuję to chcę to zrobić najlepiej jak potrafię i terminowo.

Zanim poszłam na rozmowę przygotowałam spis wszystkich czynności, które wykonałam przez ostatnie dwa tygodnie. Piękny plik w Excelu zatytułowałam: „Rejestr czynności”. Kolorami zaznaczyłam te zadania, które wynikają z mojego zakresu obowiązków i co do tego nie było żadnych wątpliwości. Musiałam je zrobić i już. Innym kolorem zaznaczyłam te czynności, które wykonałam, a którymi zajmować się nie powinnam. Następnie innymi kolorami zaznaczyłam te, które wykonywałam w godzinach pracy i w biurze oraz te, którymi musiałam zająć się w domu. Chciałam unaocznić niefunkcjonujący system przydzielania zadań. Zaproponowałam oczywiście gotowe rozwiązanie: zatrudnienie dodatkowego pracownika, bo jak wynika z mojego rejestru przez ostatni niemalże rok wykonywałam pracę, która powinna być rozdzielona na dwa pełnoetatowe stanowiska.

Co innego przekonać do swoich racji i przedstawić gotowe rozwiązanie, a co innego wprowadzić je w życie. To był czas na przystąpienie do kolejnej części planu. Pracuję w wymiarze godzinowym zgodnie z moją umową o pracę. Mój dzień pracy to osiem godzin. I w ciągu tych ośmiu godzin robię tyle, ile jestem w stanie (a pracuję naprawdę sprawnie). Jeżeli czegoś nie zdążę zrobić to trudno. Musi poczekać.

Pracodawcy muszą nauczyć się szanować pracownika. Bo szanowany, nieprzepracowany, niesfrustrowany pracownik to pracownik zdrowy, efektywny, twórczy i zaangażowany. Nie godzę się na nadmiar obowiązków, bo nawet wypłacana od czasu do czasu premia nie zrekompensuje strat. Stratą w tym przypadku jest brak czasu na odpoczynek i regenerację, brak czasu dla rodziny, brak czasu na własny rozwój. A czasu nie kupię sobie za żadne pieniądze.