Mandarynka. Zdjęcie ze zbiorów małżonka. |
Natknęłam się w sieci na liczne recenzje dość
ciekawej książki. Książka autorstwa Stanisława Łubieńskiego nosi tytuł „Dwanaście
srok za ogon” (recenzję można znaleźć między innymi tu: https://monikaolgaczyta.blogspot.com/2017/07/twitcher-nie-jest-zbyt-lubiany-przez.html)
i jest zbiorem zabawnych przygód pewnego ptasiarza (w tym przypadku ptasiarzem jest
sam autor). Kim jest ptasiarz? Otóż ptasiarz to osoba, która hobbystycznie podgląda
ptaki. Mimo tego, że ptaszenie kojarzy się wyłącznie z hobby, a nie z zawodową
ornitologią nie znaczy to, że taki delikwent nie posiada szerokiej,
specjalistycznej wiedzy. Ba!
Zainteresowana postanowiłam bardziej
zgłębić temat i sama zajrzałam do książki. I muszę powiedzieć, że nie do końca
byłam zadowolona. Zabrakło mi rozdziału poświęconego żonom ptasiarzy. Ja, jako
taka właśnie żona, domagam się wręcz wzmianki o nas. Ktoś pomyśli sobie: cóż za
buta! Chciałabym więc wytłumaczyć się trochę.
Dlaczego? Ano dlatego, że czasem żona
ptasiarza włóczy się za mężem ptasiarzem godzinami, bo przecież fajnie razem
spędzać czas. Nie powiem, że jest to takie złe. Samo włóczenie się jest ok.
Organizm dotleniony, umysł wyciszony, spacer zaliczony, obcowanie z przyrodą
odhaczone. Wszystko super! Tylko jest jedno „ale”. Ale czy musimy stać
godzinami w jednym miejscu obserwując masę takich samych ptaków? Ile można
patrzyć się na jednego ptaka! Ja mogę spojrzeć na ptaka, jak się uda to zrobić
mu zdjęcie i iść dalej. A mąż rozstawia lunetę, przygotowuje aparat i czeka na
idealne ujęcie. Ale to nie wszystko. Jak nie ma wiatru to fajnie przecież
nakręcić film z ptakiem i taka żona (czyli ja) ma zakaz odzywania się, żeby
nie nagrały się żadne rozmowy.
Inna sprawa, gdy w terenie ptasiarz spotyka
innego ptasiarza. I gdy panowie są z żonami. Zawsze bacznie obserwuję tę drugą
żonę, bo może ona też jest ptasiarzem. Więc im razem jest dobrze, ale ja nie
bardzo mam o czym z nią rozmawiać. Rozróżniam jedynie podstawowe gatunki, choć
nie powiem, znam ich coraz więcej. Co innego, gdy ta druga żona nie jest ptasiarzem.
No to wtedy możemy wymienić się doświadczeniem nie obawiając się braku
zrozumienia. Jeszcze inaczej, gdy w terenie spotykamy innego ptasiarza, tym
razem bez żony. Panowie po tym, jak wymienią się informacjami co gdzie
przyleciało i gdzie warto pójść idą dalej, każdy w swoją stronę. Może być też
inaczej. Mogą wpaść na pomysł, że trochę poptaszą razem. Co ja robię w takiej
sytuacji? Od razu wyjawiam prawdę o sobie. Ja na ptakach się nie znam! Ja idę
za mężem! Są takie żony, które na ptakach też nie bardzo się znają, ale nie
ujawniają się ze swoją niewiedzą. Na szyi takich żon majta się lornetka, przez
którą od czasu do czasu zerkną. Ja lornetki nie noszę. Nie staram się sprawiać odpowiedniego
wrażenia. Z miłości do męża czasem zdarza mi się ponosić jego lornetkę, gdy on
w tym czasie walczy z lunetą i aparatem, a ręce ma tylko dwie. Wiadomo.
W książce autor wyjaśnia różnicę między
birdwatcherem i twitcherem. Jeden i drugi podgląda ptaki, ale ten pierwszy potrafi
godzinami stać w polu i bardzo skrupulatnie obserwować (to mój mąż), ten drugi
nie dba o kilkugodzinne obcowanie z jednym gatunkiem ptaka tylko idzie na ilość
spotkanych gatunków. Ten drugi szybciej się przemieszcza.
Uczestniczenie w ptasich wyprawach to
jedno. Drugie to czekanie, aż mąż powróci z samotnych wędrówek. Przecież nie
zawsze musimy iść razem. On na łąkach teren przeczesuje, a ja mam czas dla
siebie i własnych przyjemności. Albo obiad gotuję, bo mąż wróci pewnie głodny
jak wilk (ależ ja kocham tego swojego męża!). Tylko, żeby on tak bardzo się nie
spóźniał! Niestety ptasiarze mają to do siebie, że jak trafią na jakieś ciekawe
okazy to zupełnie tracą poczucie czasu. Zwykły świat po prostu dla nich znika.
Jest tylko gęś egipska albo mewa blada i on.
W tym miejscu warto odwołać się do książki, bo autor, który wiele kwestii w tych sprawach zna z autopsji, wie o czym pisze. A pisze o syndromie BCD (Birding Compulsive Disorder). Owy syndrom zdefiniował wcześniej niejaki Peter Cashwell, ale Łubieński rewelacyjnie wyjaśnia o co chodzi, dlatego warto go zacytować:
Wymyślona przez niego jednostka chorobowa to typowe dla ornitologów skupienie całej uwagi na ptakach. Syndrom odpowiada za gwałtowne hamowanie bez oglądania się w lusterka na ruchliwej drodze, kiedy na poboczu mignie coś ciekawego. To on sprawia, że ptasiarz w środku dyskusji ucisza wszystkich syknięciem i unosi palec w kierunku, z którego dobiega interesujący dźwięk.
Ale muszę przyznać się Wam do czegoś.
Kiedy widzę ten błysk w oku męża mego, gdy zdaje mi relacje z terenu i pokazuje
zdjęcia. Kiedy słyszę tę radość w jego głosie, gdy opowiada w jakich
okolicznościach pstryknął zdjęcie życia to wybaczam mu wszystkie spóźnienia,
nocne włóczęgi i kilkugodzinne postoje w jednym miejscu. Mam tylko jedno
życzenie. Panowie ptasiarze, doceniajcie swoje żony, które nie raz muszą
wykazać się niezwykłą wyrozumiałością.
Trzy jaskółki. Zdjęcie ze zbiorów małżonka. |
A tego osobnika spotkaliśmy w górach. Nie pamiętam kto to taki. Zdjęcie oczywiście ze zbiorów małżonka. |
A oto właśnie książka, do której się odwołuję. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz