wtorek, 4 lipca 2017

Żona ptasiarza.

Mandarynka. Zdjęcie ze zbiorów małżonka.

Natknęłam się w sieci na liczne recenzje dość ciekawej książki. Książka autorstwa Stanisława Łubieńskiego nosi tytuł „Dwanaście srok za ogon” (recenzję można znaleźć między innymi tu: https://monikaolgaczyta.blogspot.com/2017/07/twitcher-nie-jest-zbyt-lubiany-przez.html) i jest zbiorem zabawnych przygód pewnego ptasiarza (w tym przypadku ptasiarzem jest sam autor). Kim jest ptasiarz? Otóż ptasiarz to osoba, która hobbystycznie podgląda ptaki. Mimo tego, że ptaszenie kojarzy się wyłącznie z hobby, a nie z zawodową ornitologią nie znaczy to, że taki delikwent nie posiada szerokiej, specjalistycznej wiedzy. Ba!

Zainteresowana postanowiłam bardziej zgłębić temat i sama zajrzałam do książki. I muszę powiedzieć, że nie do końca byłam zadowolona. Zabrakło mi rozdziału poświęconego żonom ptasiarzy. Ja, jako taka właśnie żona, domagam się wręcz wzmianki o nas. Ktoś pomyśli sobie: cóż za buta! Chciałabym więc wytłumaczyć się trochę.

Dlaczego? Ano dlatego, że czasem żona ptasiarza włóczy się za mężem ptasiarzem godzinami, bo przecież fajnie razem spędzać czas. Nie powiem, że jest to takie złe. Samo włóczenie się jest ok. Organizm dotleniony, umysł wyciszony, spacer zaliczony, obcowanie z przyrodą odhaczone. Wszystko super! Tylko jest jedno „ale”. Ale czy musimy stać godzinami w jednym miejscu obserwując masę takich samych ptaków? Ile można patrzyć się na jednego ptaka! Ja mogę spojrzeć na ptaka, jak się uda to zrobić mu zdjęcie i iść dalej. A mąż rozstawia lunetę, przygotowuje aparat i czeka na idealne ujęcie. Ale to nie wszystko. Jak nie ma wiatru to fajnie przecież nakręcić film z ptakiem i taka żona (czyli ja) ma zakaz odzywania się, żeby nie nagrały się żadne rozmowy.

Inna sprawa, gdy w terenie ptasiarz spotyka innego ptasiarza. I gdy panowie są z żonami. Zawsze bacznie obserwuję tę drugą żonę, bo może ona też jest ptasiarzem. Więc im razem jest dobrze, ale ja nie bardzo mam o czym z nią rozmawiać. Rozróżniam jedynie podstawowe gatunki, choć nie powiem, znam ich coraz więcej. Co innego, gdy ta druga żona nie jest ptasiarzem. No to wtedy możemy wymienić się doświadczeniem nie obawiając się braku zrozumienia. Jeszcze inaczej, gdy w terenie spotykamy innego ptasiarza, tym razem bez żony. Panowie po tym, jak wymienią się informacjami co gdzie przyleciało i gdzie warto pójść idą dalej, każdy w swoją stronę. Może być też inaczej. Mogą wpaść na pomysł, że trochę poptaszą razem. Co ja robię w takiej sytuacji? Od razu wyjawiam prawdę o sobie. Ja na ptakach się nie znam! Ja idę za mężem! Są takie żony, które na ptakach też nie bardzo się znają, ale nie ujawniają się ze swoją niewiedzą. Na szyi takich żon majta się lornetka, przez którą od czasu do czasu zerkną. Ja lornetki nie noszę. Nie staram się sprawiać odpowiedniego wrażenia. Z miłości do męża czasem zdarza mi się ponosić jego lornetkę, gdy on w tym czasie walczy z lunetą i aparatem, a ręce ma tylko dwie. Wiadomo.

W książce autor wyjaśnia różnicę między birdwatcherem i twitcherem. Jeden i drugi podgląda ptaki, ale ten pierwszy potrafi godzinami stać w polu i bardzo skrupulatnie obserwować (to mój mąż), ten drugi nie dba o kilkugodzinne obcowanie z jednym gatunkiem ptaka tylko idzie na ilość spotkanych gatunków. Ten drugi szybciej się przemieszcza.

Uczestniczenie w ptasich wyprawach to jedno. Drugie to czekanie, aż mąż powróci z samotnych wędrówek. Przecież nie zawsze musimy iść razem. On na łąkach teren przeczesuje, a ja mam czas dla siebie i własnych przyjemności. Albo obiad gotuję, bo mąż wróci pewnie głodny jak wilk (ależ ja kocham tego swojego męża!). Tylko, żeby on tak bardzo się nie spóźniał! Niestety ptasiarze mają to do siebie, że jak trafią na jakieś ciekawe okazy to zupełnie tracą poczucie czasu. Zwykły świat po prostu dla nich znika. Jest tylko gęś egipska albo mewa blada i on.

W tym miejscu warto odwołać się do książki, bo autor, który wiele kwestii w tych sprawach zna z autopsji, wie o czym pisze. A pisze o syndromie BCD (Birding Compulsive Disorder). Owy syndrom zdefiniował wcześniej niejaki Peter Cashwell, ale Łubieński rewelacyjnie wyjaśnia o co chodzi, dlatego warto go zacytować:

Wymyślona przez niego jednostka chorobowa to typowe dla ornitologów skupienie całej uwagi na ptakach. Syndrom odpowiada za gwałtowne hamowanie bez oglądania się w lusterka na ruchliwej drodze, kiedy na poboczu mignie coś ciekawego. To on sprawia, że ptasiarz w środku dyskusji ucisza wszystkich syknięciem i unosi palec w kierunku, z którego dobiega interesujący dźwięk.

Ale muszę przyznać się Wam do czegoś. Kiedy widzę ten błysk w oku męża mego, gdy zdaje mi relacje z terenu i pokazuje zdjęcia. Kiedy słyszę tę radość w jego głosie, gdy opowiada w jakich okolicznościach pstryknął zdjęcie życia to wybaczam mu wszystkie spóźnienia, nocne włóczęgi i kilkugodzinne postoje w jednym miejscu. Mam tylko jedno życzenie. Panowie ptasiarze, doceniajcie swoje żony, które nie raz muszą wykazać się niezwykłą wyrozumiałością.
Trzy jaskółki. Zdjęcie ze zbiorów małżonka.

A tego osobnika spotkaliśmy w górach. Nie pamiętam kto to taki. Zdjęcie oczywiście ze zbiorów małżonka.
A oto właśnie książka, do której się odwołuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz